- Atque in
perpetuum, frater, ave atque vale – wyszeptał. Słowa wiersza nigdy
nie wydawały się tak pasujące.
Na wieki wieków, mój bracie, witaj i żegnaj.
nie wydawały się tak pasujące.
Na wieki wieków, mój bracie, witaj i żegnaj.
Mechaniczna Księżniczka
Izzy
pobiegła szybko na górę. W zawrotnym tempie włożyła strój bojowy, odszukała bat
i kilka sztyletów pod górą ubrań i kosmetyków i zeszła do kuchni. Była tam jako
pierwsza, gdy tylko opadła na krzesło, wyjęła stelę zza paska i zaczęła rysować
runy na swoich ramionach.
Ledwo zdążyła skończyć
pierwszą, a drzwi do kuchni się otwarły i wkroczył Jace. Był cały w czerni,
która kontrastowała z jego jasnymi włosami. Trzymał długi, połyskujący miecz w
lewej dłoni i wąski nóż z rękojeścią z kości słoniowej w prawej. Na jego karku
i dłoniach widniały znaki, jakby namalowane czarnym atramentem.
Izzy
właśnie kończyła ostatnią runę, gdy do pomieszczenia weszła Maryse. Niosła
kilka mizerykordii i serafickich noży. Dziewczyna wstała i podeszła do matki.
Kobieta podała każdemu broń, nie podnosząc głowy. Jej długie, czarne włosy były
teraz związane w ciasny kucyk z tyłu głowy, minę miała zaciętą i lekko smutną.
- Wszyscy gotowi?- zapytała,
przerywając ciszę panującą w kuchni. Izzy i Jace tylko skinęli głowami.
Maryse włożyła ostatni
sztylet za pas i razem wyszli z pomieszczenia, kierując się do starej,
skrzypiącej windy. Szli w milczeniu, słychać było tylko ich ciężkie kroki na
marmurowej podłodze.
Wyszli
z Instytutu bez słowa. Dopiero, gdy przekroczyli bramę Izzy zapytała:
- Wiesz
dokładnie gdzie on jest?
-
Nie- odpowiedział krótko Jace. Zamyślił się i dodał- szukajcie ciemnych,
wąskich uliczek.
Rozeszli się. Każdy w inną
stronę.
Dziewczyna
błądziła po labiryncie ulic, tak dobrze jej znanych, a zarazem obcych i
tajemniczych.
Minuty ciągnęły się w
nieskończoność, czuła jakby każda mijająca sekunda odmierzała uderzenia serca
jej brata. Bała się, że go nie znajdą, że będzie za późno… posępne myśli
krążyły jej po głowie, gdy przemierzała ulice.
Izzy
odeszła zaledwie kilka przecznic od Instytutu, gdy coś zauważyła.
-
O Boże!- wykrzyknęła upadając na kolana obok bezwładnego ciała chłopaka. Jego
czarne włosy posklejane były krwią i jadem demona, ciało pokrywały liczne rany.
Wszędzie było pełno krwi.
-
Alec… Alec proszę…- szeptała, potrząsając bezwładnym ciałem brata.- Obudź się.-
Łzy spływały jej po policzkach i spadały na brudny, pokryty szkarłatem chodnik.
Położyła
trzęsącą się rękę na sercu brata. Więc nie było jeszcze za późno- pomyślała-
jego serce nadal bije.
Dziewczyna wyjęła z kieszeni
telefon i wybrała numer Jace’a. Odebrała po pierwszym sygnale.
-
Zn… - zaczął chłopak.
-
Tak- przerwała mu dziewczyna.- Jestem trzy przecznice od Instytutu. Na
południe- wyjaśniła i nie czekając na odpowiedź rozłączyła się. Schowała
telefon z powrotem do kieszeni i wyjęła stelę. Narysowała na nadgarstku brata
runę uzdrawiającą. Gdy tylko skończyła, ta zniknęła, ale stan chłopaka się nie
poprawił. Izzy powtórzyła zabieg kilka razy, lecz bez efektu. Dziewczyna
zaklęła pod nosem.
Ułożyła
sobie głowę Aleca na kolanach i gładziła go po włosach.- Obudź się… proszę,
obudź się…- szeptała czekając na Jace’ego i matkę.
Nie
wiedziała ile czasu minęła zanim w uliczce pojawił się jasnowłosy oraz Maryse,
dla niej to była wieczność. Gdy podeszli bliżej Izzy zauważyła, że oboje byli
bladzi, ale zbledli jeszcze bardziej dostrzegając Aleca. Jace upadła na kolana
obok Izzy i chwycił dłoń brata. Musiał wyczuć puls, ponieważ w jego oczach
odmalowała się ulga. Chłopak wyjął stelę, ale Izzy złapała go za nadgarstek.
-
Iratze… nie działa…- wyjąkała z trudem.
Maryse
stała, jakby skamieniała, przyglądała się sytuacji z wyrazem bezkresnego
przerażenia na ściągniętej twarzy.
Jace podniósł Aleca z
brudnego od krwi chodnika, jakby ważył tyle, co dziecko i skierowała się do
Instytutu. Maryse się ocknęła i podążyła za nim, Isabelle szła na końcu.
Gdy
dotarli do celu, blondyn wniósł brata do Izby Chorych i delikatnie złożył go na
jednym z łóżek, nakrytych białą pościelą. Maryse nie weszła tu z nimi. Poszła
wezwać Cichych Braci.
Isabelle
usiadła z jednej strony łóżka, a Jace z drugiej. Dziewczyna złapała Aleca za
rękę. Na jej policzkach widniały stróżki łez, jednak ich nie otarła. Siedziała
skulona na krześle i wpatrywała się w brata, zastanawiając się, co mogłaby dla
niego zrobić.
Jace siedział nieruchomo,
wzrok utkwił w podłodze. Był cały we krwi Aleca, ale go to nie obchodziło.
Nagle blondyn poderwał się z
krzesła i szybko opuścił pomieszczenie pozostawiając, Izzy i Aleca samych.
Dziewczyna nie wiedziała, co
wywołało u niego taką reakcję, nie poszła jednak tego sprawdzić, nie chciała
opuszczać rannego.
Alec
drgnął, zaalarmowana nagłym ruchem dziewczyna poderwała głowę.
Chłopak zakaszlał gwałtownie,
a po jego brodzie pociekły stróżki krwi. Zamrugał szybko i spod przymrużonych
powiek spojrzał na siostrę. Jego błękitne oczy przepełniał ból. Oddychał płytko
i wolno.
-
Izzy… nie pozwól im…- szepnął prawie bezgłośnie, ale nie dokończył zanosząc się
kaszlem. Spojrzał błagalnie na siostrę i zamknął oczy. Nie odezwał się więcej.
Właśnie
w tej chwili Jace wszedł do sali, z impetem otwierając drzwi. Bez słowa
podszedł do Aleca, nie spoglądając nawet na Izzy, która przyglądała mu się ze
zdumieniem.
Chłopak
zaczął rozcinać i tak już podziurawioną bluzę Aleca odsłaniając długą,
poszarpaną ranę, biegnącą od prawego obojczyka do pasa.
-
On…- zaczęła Izzy.- On się odezwał- szepnęła cicho, przyglądając się poczynanią
brata. Gdy odsłonił już całą ranę, zaczął ją oczyszczać, był przy tym bardzo
delikatny.
-
Powiedział „ nie pozwól im…”- dodała nie zważając na brak reakcji Jace’a.
-
Nie pozwól im, co?! – zapytał ostro, nie przerywając, ani na, chwilę pracy.
-
Nie wiem- westchnęła, ocierając oczy.
Jednocześnie
chciała stąd uciec, nie mogła patrzeć na umierającego brata, ale coś kazało jej
zostać i tego czegoś posłuchała. Postanowiła pomóc Jace’owi, przeszła przez
salę do dużej metalowej szafy i zaczęła w niej czegoś szukać. Po chwili wróciła
niosąc kilka bandaży i ręczników. Położyła to wszystko na wolnym łóżku i poszła
do małej łazienki na końcu pomieszczenia. Wzięła dwa ręczniki i zmoczyła je
zimną wodą. Gdy wróciła do Izby Chorych Jace skończył już oczyszczać ranę i
teraz ją bandażował, a biały bandaż, gdy tylko stykał się z raną zabarwiał się
szkarłatem.
Kiedy
skończył, Izzy mokrym ręcznikiem, delikatnie zmyła krew z twarzy Aleca, drugi
położyła mu na czoło jak kompres. Blondyn przyglądał się innym raną Lightwooda.
Nagle
do sali wpadła zdyszana Maryse.
-
Oni… powiedzieli, że przybędą… przybędą jak znajdą czas- wysapała nie patrząc
na syna.
Izzy wstała gwałtownie,
przewracając krzesło, na którym siedziała.
-
Jak to?! Przecież oni nigdy nie mają czasu- krzyknęła oburzona.- A jak…- nie
dokończyła, jednak wszyscy wiedzieli, co chciała powiedzieć: „ A jak nie
zdążą?”- te słowa wisiały w powietrzu między nimi. Nikt nie śmiał się odezwać.
Stali tak wpatrując się w swoje twarze – blade i ściągnięte.
Cisze
przerwał słaby głos.
-
Ja też mam coś do powiedzenia- wychrypiał Alec nie otwierając oczu. Wszyscy
zwrócili się w jego stronę. Chłopak powoli otworzył oczy i przebieg wzrokiem po
zebranych przy łóżku.
-
Zostawcie mnie w spokoju.- Mówił cichym, lecz pewnym głosem.- Nie chcę żadnych
Cichych Braci- dodał i zaniósł się kaszlem.
Wszyscy stali bezradni, nie
wiedząc, co zrobić. Izzy rozejrzała się uważnie po sali. Wszędzie było pełno
krwi; na łóżkach, podłodze, a nawet na ścianach. Szkarłat zabarwił wszystko,
tworząc scenę, wyjętą wprost z horroru. Dziewczyna spojrzała jeszcze raz na
Aleca i wyszła wraz z matką z pomieszczenia.
***
Izzy
przystanęła na korytarzu wyjmując telefon. Długo zastanawiała się czy to dobry
pomysł. W końcu wybrała numer i zadzwoniła. Po kilku sygnałach odebrał.
-
Kto śmie przeszkadzać Wysokiemu Czarownikowi Brooklynu?!- zagrzmiał gniewny
głos Magnusa.
-
To ja, Izzy- odpowiedziała spokojnie dziewczyna.
-
Czego?- zapytał oschle czarownik.
-
Potrzebuje twojej pomocy- wyjaśniła.
-
To będzie kosztować- oznajmił monotonnym głosem, niezbyt zainteresowany ofertą.
-
Mam kasę- odpowiedziała gniewnie, była zła na Magnusa za jego brak
zainteresowania.- Chcesz wiedzieć, o co chodzi czy nie?!- krzyknęła do
słuchawki.
-
Mów.
-
Musisz uratować Aleca.- Głos drżał jej tak mocno, że czarownikowi trudno było
ją zrozumieć.
-
Co?!- zapytał znacznie bardziej zainteresowany. Izzy mogła przysiąść, że zerwał
się gwałtownie z kanapy, a po odgłosach dobiegających z telefonu wywnioskowała,
że jego kotu to się nie spodobało.
-
On… on jest ranny.- Mówiła cicho, łamiącym się głosem.- Umiera- dodała prawie
bezgłośnie.
Dopiero
po chwili dotarło do niej, że czarownik się rozłączył.
Stała teraz zupełnie sama w
głuchej ciszy.
***
Jace
został sam w Izbie Chorych. Usiadł przy łóżku brata. Schował twarz w dłoniach.
Nie wiedział, co ma zrobić. Czuł cierpienie Aleca, wiedział, że każdy oddech
jest dla niego męką.
Wypróbował
już wszystko, ale to nic nie dało. Był bezsilny wobec bólu jego parabatai. To była tylko kwestia czasu,
czuł jak życie z niego ucieka. Czuł jakby to działo się również z nim. Cierpiał
razem z Alekiem. Wiedział, że kiedy go straci, straci również część siebie, tę
najlepszą część. Już nigdy nie będzie taki jak przedtem. Pogrążony w swoich
myślach nie zauważył, że Alec się poruszył. Z zamyślenia wyrwał go uścisk
zimnej dłoni na nadgarstku. Poderwał głowę i spojrzał na Lightwooda. Ten
przyglądał się mu badawczo, pociemniałymi od bólu oczami. Jace spokojnie zniósł
jego wzrok. Alec wciąż trzymał go za nadgarstek, zasłaniając swoimi szczupłymi
palcami ślady wspólnych bitew i runów narysowanych przez parabatai.
Nie musieli nic mówić-
rozumieli się bez słów.
A to było ich pożegnanie…
--------------------------------------------------------------------------------------------
I oto w magiczny sposób
ukazała się już trzecia notka . Jest trochę smutna, ale mam nadzieję, że wam się spodoba.
Przypominam, że nawet, jeśli
w tym opowiadani ktoś zginie w następnym może być żywy- opowiadania nie mają na
siebie wpływu.
Z góry dziękuje za odpowiedzi
i pozdrawiam wszystkich Nocnych Łowców, Podziemnych i Przyziemnych odwiedzających
mojego bloga.
~~ Lightwoodówna ~~
P.S. czytasz => komentuj
To wielka motywacja dla mnie, nawet, jeżeli krytykujecie.
Hejka. Świetne opowiadanie. Tylko prosze nie uśmiercaj Aleca. Czuję że Cassandra to zrobi więc prosze nie. Wyłapałam kilka literówek ale nie przeszkadzają za bardzo w odbiorze. Powodzenia w dalszym pisaniu :)
OdpowiedzUsuńHej. Mam do cb pytanie. Jedno opowiadanie ile rozdziałów będzie miało? A wgl to super rozdział :)
OdpowiedzUsuńfajnie że ci się podoba :) a co do długości to zależy od weny i tematu na który piszę :)
UsuńSuper kochana, tylko nie mogę Ci darować, że zakończyłaś w TAKIM momencie!! Pisz szybko.
OdpowiedzUsuńPowodzenia i weny twórczej :-*
Oh, było pięknie, lubię takie chwile. Dramatycznie, a czyjeś życie wisi na włosku. ;-; Magnus, szybko do Alec, ratuj go! : ////
OdpowiedzUsuńPrześliczne! Owszem, lubię romantyczne sceny, ale kiedy komuś uda się napisać rozdział tak przejmujący, że mam dreszcze... Jesteś niesamowita. Ta końcówka była tak smutna, że mi się łezka w oku zakręciła. Prze-pięk-ne. Masz ode mnie ogromnego plusa (którego właściwie powinnam wpisać pod pierwszym rozdziałem, ale cii...), bo zdecydowana większość blogów o Alecu i Magnusie rozpoczyna się w chwili, kiedy ci się poznają. Ty wprowadziłaś coś niezwykłego i rozpoczęłaś historię od momentu, gdy pierwsze słodkie, pudrowe i cukierkowe zauroczenie mają już za sobą i zaczynają się schody.
OdpowiedzUsuńHej, Magnus! Możesz sobie być Wysokim Czarownikiem Brooklynu, ale rusz ten tyłek! Lecę czytać, bo przerwałaś w takim wzruszającym momencie, że mi się ręce trzęsą.
Ciao! ;*